Najpierw jedna osoba, potem następna, a w końcu niemal
wszyscy w tłumie dotykają ust wskazującym, środkowym i serdecznym palcem lewej
dłoni i wyciągają ją ku mnie. To stary i rzadko spotykany gest naszego
dystryktu, sporadycznie używany podczas pogrzebów. Oznacza podziękowanie, a
także podziw. Tak żegna się kogoś drogiego sercu.
~S. Collins, Igrzyska Śmierci
-
Dlaczego mnie wezwałeś?
Komnata
Adriewa była niezwykle sterylna. Białe ściany, biała pościel, nawet białe
obicia książek. Ten elf był nadzwyczaj dziwnym elfem. Mogłoby się wydawać, ze
ceni sobie czystość i porządek, a on po prostu nienawidził kolorów. Opowiadał
mi to sto razy, gdy ćwiczyłam u niego. Zabawne. Niegdyś rozpoczynałam dzień
przygotowywaniem śniadania dla rodziny, a teraz tańcem z mieczem. Chciałam stać
się jak wojownicy z legend. Nie, nie chciałam uratować świata, bo nie mam
takiej siły. Ale chcę uratować tych, których kocham, bo to jestem w stanie
zrobić.
-
Dziś jedziemy do Woss, na... można powiedzieć... spotkanie integracyjne.
-
Żarty sobie robisz? - zirytowałam się. Spojrzał na mnie znad obsypanego
dokumentami stołu.
-
Chcemy spotkać się z powstańcami, powiedzieć im parę słów i wrócić tutaj.
-
Chcemy?
-
Wybacz - zaśmiał się, wstając. Stanął naprzeciwko mnie i oparł się o blat. - Zapędziłem
się. Miałem na myśli ciebie i mnie. Pragnę zabrać cię w miejsce, gdzie
powstańcy sami wywalczyli sobie wsie, domy, pola. Ja, jako przywódca Wolnej
Armii i ty - symbol rebelii, możemy dodać ludziom jeszcze więcej nadziei i
siły. No i przekonać się, jak żyją cywile.
-
Ja żyłam ja oni - przypomniałam sobie
tamte dni. - Czy jest możliwość wysyłania im jedzenia? Wiem, z czym borykają
się ludzie niezdolni do walki. Wiem, że mają dzieci i starszych w swoich
rodzinach.
-
Wydam odpowiednie pismo do Oświeconych, rozpatrzą je, gdy wyjedziemy.
-
Musimy jechać?
-
Tak, Belly. Musimy.
Uśmiechnęłam
się do siebie smutno.
-
Nie chcę rozstawać się z Leo - westchnęłam. - Ile mam czasu na pożegnanie?
-
Gdy będziesz gotowa, zejdź na dziedziniec. Stamtąd wyjedziemy prosto do Woss.
*
-
Musisz jechać? - Mały nerwowo przystępował z nogi na nogę.
-
Muszę, kochanie - pogładziłam jego czarne włosy. Wydoroślał przez te kilka
tygodni. Naprawdę, zbyt mało czasu poświęcił na dorastanie. - Gdy wrócę jednak, spotkamy się w ogrodzie i
pogramy w piłki. Dobrze?
-
Dobrze - zgodził się chłopiec. - Obiecaj, że wrócisz.
-
Obiecuję, Leo.
Przytuliliśmy
się mocno. Jego malutkie rączki starały się opleść moje plecy. Jakim pięknym
był dzieckiem. Tak bardzo bolało mnie to, jaką przeszłość miał.
-
Dobrze ci tutaj? - zapytałam.
-
Tak - zapewnił mnie. - Jest lepiej niż.. Niż...
-
Jeśli nie chcesz mówić..
-
Chcę - przerwał. Usiadł na łóżku.
Skrzywił się nagle, jakby przypomniał sobie wszystko.
-
Pamiętam mamę - westchnął. Zaczął się kołysać. Zmarszczył brwi, układając sobie
wspomnienia po kolei. - On znów był
pijany, wieczór, koniec tygodnia. Musiała zrobić coś nie tak. Nie wiedziałem
co. Nagle salon staje się polem bitwy. Wiedziałem, co wtedy jest wskazane. Gdy
zaciskają się pięści, musisz uciekać.
Ale... Ona była tylko kobietą. Słyszę jej krzyk - chłopiec szeptał jakby
w hipnozie - dobiegający z dołu korytarza. Niesamowite, że jest jeszcze w
stanie mówić. Krzyczy do mnie: "Wracaj do łóżka". Boję się, że
skończy martwa w jego rękach.
-
Leo. - Dotknęłam ręką jego kolan.
-
Byłem tam wcześniej, ale nigdy nie tak. Widziałem to wcześniej, ale nigdy nie
tak. Nigdy wcześniej nie widziałem, że jest aż tak źle. Pamiętam jak mówił do niej: "Po prostu
powiedz medyczce, że poślizgnęłaś się i upadłaś. Zaczęło się od ukąszenia,
później spuchło." Jak on mógł?! On nie zasłużył, bym nazywał go ojcem.
Jest tylko dzieciakiem z temperamentem.
-
Co stało się z twoją mamą? - szepnęłam.
-
W końcu nie wytrzymała. Powiedziała tacie wszystko. A on się tak wściekł.
Tak...
-
Nie musisz - powiedziałam głucho. Patrzyłam na jego cierpiącą twarz z tak
wielkim żalem, że nie sposób tego wyrazić.
-
Potem zaczął wyżywać się na tobie?
Nie
odpowiedział. Wiedziałam, co myśli. Przytuliłam go mocno, najmocniej jak
umiałam. Nie ma większej zbrodni, niż podniesienie ręki na swoje dziecko.
Ściskaliśmy się jeszcze trochę, a potem wyszłam z komnaty. Zostawiłam go samego z jego
koszmarami. Musiałam sama stawić się przed swoimi. Przed sobą.
*
Miasto
Woss wyglądało jak po wybuchu wielkiej bomby. Obsypane ruinami, podziurawione i
poszarpane przez Wielkie Sępy. Istotnie,
miasto Woss należało do miejsc, które cierpiały najbardziej. Stary rynek
wyglądał zupełnie przyzwoicie. Widocznie dbali o niego każdego dnia. Traktowali
jak plac święty, którego nie da się tak po prostu zostawić. Teraz stały na nim
wozy z wszelakim rodzajem broni, którą chcieliśmy im dać. Poza tym,
gdzieniegdzie widziałam żebraków i bezdomnych, którzy na wpół leżąc,
przyglądali się naszemu przyjazdowi.
Zsiadłam
z konia i, sięgnąwszy do mieszka
przyczepionego do pasa, wyjęłam dwie monety. Ignorując wzrok mojego oddziału,
podeszłam do punktu, gdzie piekarz sprzedawał małe bochenki chleba. Poprosiłam
o dwa, nie chcąc odbierać im na starcie wszelkiego wyprodukowanego jedzenia.
Spośród czterech najbiedniejszych z leżących, skierowałam się do tego najbliżej
mnie. Podałam mu połowę pierwszego bochenka.
-
Bądź zdrów - pozdrowiłam go.
-
Dziękuję, panienko - wyjęczał. I rozpłakał się. Uśmiechnęłam się smutno i
ofiarowałam pozostałe części innym żebrakom.
-
Witam cię panie w mieście Woss - usłyszałam zza pleców. Odwróciłam się,
spojrzałam na burmistrza miasta. Był taki jak opisywał mi go Adriew. Wychudzony, czarnowłosy człowiek o brodzie
godnej samych gnomów. Ubiór miał strasznie podobny do żebraków, których przed
chwilą poznałam. Gdyby nie medalion władzy, nie rozpoznałabym w nim nikogo z
jego stanu.
-
Dziękujemy, że zgodziliście się na odwiedziny - Adriew skłonił głowę, a ruchem
dłoni dyskretnie przywołał mnie do siebie. Podeszłam bliżej.
-
To my dziękujemy - odparł burmistrz. - A to musi być sławetna Belgilangan.
-
Witam, panie - dygnęłam delikatnie, opuszczając głowę. - Razem z naszym panem Adriewem, pragniemy
ofiarować wam wozy z bronią i jedzeniem, które na pewno teraz wam się
przydadzą.
-
Jakże... - zaniemówił burmistrz. Przyłożył dłonie do ust i podskoczył uradowany.
-
Zapraszamy do środka - zawołał ucieszony nie na żarty. - Zapraszamy!
*
-
Ludzie powoli tracą nadzieję - mówił dalej burmistrz, wpatrując się w widok za
oknem. Stał, opierając się o framugę, nerwowo drapiąc opuszki palców.
Powierciłam
się na krześle tuż obok Adriewa. Położyłam łokcie na stole i oparłam brodę na
dłoniach. Odetchnęłam głęboko.
-
Chcemy odzyskać dawne granice kraju - rzekł elf. - Jesteśmy na dobrej drodze.
Jeśli osiągniemy cel, wesprą nas królowie ze swoim żyjącym jeszcze wojskiem.
-A
gdzie są królowie? - zapytał kpiąco burmistrz. - Gdzie są? Czyżby kryli się
teraz wśród jaskiń, niczym tchórze? Gdzie są mężowie stanu, którzy mieli nas
bronić? Dlaczego teraz zastępują ich byle dzieci?
-
Panie Limc'he...
-
Nie, proszę pana, nie. Nie ma dla nich usprawiedliwienia. Naprawdę pan myśli,
że gdy zdobędzie pan cały kraj, oni zyskają odwagę i wspomogą nas? Żyjemy na
kruchym lodzie. Jeden ruch może pochłonąć nasze domy w lodowatej wodzie. Jest pan gotów tyle poświęcić?
-
Oguriq będzie chciał znowu najechać Keath. Możliwe, że ze zdwojoną siłą. Nie
możemy tak po prostu się poddać.
-
Ależ ja nie mówię o poddaniu się - rzekł powoli burmistrz. - Ja mówię o
pogrzebaniu złudzeń o poświeceniu królów. Czas przestać żyć marzeniami.
Jesteśmy sami.
Zapadła
cisza. taka sama, gdy ktoś powie nam niewygodną prawdę, a rzucanie w niego
zbędnymi argumentami jest po prostu dziecinne.
-
To co mamy robić? - odezwałam się pierwsza.
-
Nie wiem - westchnął mężczyzna. Adriew również wydał z siebie długi, męczący
dźwięk zmęczenia. - Powiedziałem ludziom, że chcecie się z nimi spotkać.
Powiedzcie im coś, cokolwiek. To ich pocieszy. Czekają w ogrodzie. Przed wojną
występowały tam trupy ze swoimi sztukami. Wejdziecie na scenę, kiedy będziecie gotowi.
Większość mieszkańców zrobiła tam teraz punkt medyczny.
-
Belly - zwrócił się do mnie Adriew. - Ty mogłabyś...?
-
Ja? - rzekłam zaskoczona. - Dlaczego?
-
Ludzie lubią słuchać twego głosu - wyjaśnił elf.
-
Pan Adriew ma rację - pokiwał głową burmistrz. - Dużo tuta opowiada się o twoim
poprowadzeniu armii do zwycięstwa, gdy przywódca umarł. Był twoim bratem,
prawda?
-
Tak -szepnęłam.
-
Referin - przypomniał sobie imię. - Byłby z ciebie dumny.
-
Tak.
*
Staliśmy
za kulisami. Byliśmy sami, Adriew i ja. Przez szparę w drewnianej ścianie
obserwowałam naszą widownie. Wiele osób leżało rannych na kocach. Wielu z nich
nie miało jednej z kończyn. Naliczyłam masę dzieci chorych i wyczerpanych.
Właśnie zobaczyłam jak wygląda śmierć. Westchnęłam. Odetchnęłam głęboko. W co
ja się wplątałam.
-
Co mam im mówić? - zapytałam nerwowo elfa. Dotknął mojego ramienia, widział, że
się denerwuję.
-
To nie jest istotne - szepnął, jakby pocieszycielsko. Wiedział, z czym muszę się borykać. Wiedział, że za chwilę przypomni mi się wszystko, co przeżyłam w
ruinach tego domu, gdzie po kolei traciłam każdego z rodziny. Ojciec, matka,
potem bracia. Śmierć Emiela dotknęła mnie najbardziej. Nie mam pojęcia
dlaczego.
-
Jak to? - uniosłam brwi. Na początku nie doszło do mnie, co przed chwilą
powiedział. "To nie jest istotne"?
-
Widzisz, moja droga - zaczął, starając się dobrać właściwe słownictwo. - Najczęściej ludzi nie obchodzą same słowa, ale
osoba, która je wypowiada. Ci ludzie oddali twemu bratu zaufanie, teraz oddają
je tobie i mi. Chcą wiedzieć, że nie są sami. Chcą wiedzieć, że wśród krwawych
rządów dyktatora wciąż mają prawo żyć. Nie oczekują od nas, abyśmy byli
kolejnymi cesarzami Oguriqu, mamy być ich rodziną. Nauczyć ten lud, że nie są
sierotami.
Pokiwałam
głową. Powoli to do mnie dochodziło. Zrozumiałam, na czym polega moja
rola. Jeszcze kilka miesięcy temu w
ogóle nie przeszłoby mi to przez myśl, a teraz stało się to moim obowiązkiem. Jak szybko los człowieka może się zmienić.
Wystarczy jeden podmuch wiatru, aby kropla deszczu upadła zupełnie gdzie
indziej.
-
Gotowa? - zapytał, podnosząc kurtynę.
-
Gotowa.
Wyszłam
na scenę, pokrytą teraz kurzem i krwią. Bandaże zwisały z każdej strony,
niektóre leżały też poskręcane i przygotowane dla rannych. Setki oczu wgapiło
się teraz we mnie jak w coś dziwnego, nieznajomego. Odebrało mi mowę. Patrzyłam
na ich cierpienie, smutek i zrezygnowanie. Jak mam teraz ich wesprzeć? Co mam
powiedzieć? W jaki sposób pomóc? Jak?
Nie
wiem. Nie mogłam znaleźć odpowiedzi. Spoglądałam tylko na tłum, niegdyś
bezpiecznych i wolnych ludzi. Teraz większość chorowała, ozdobiona był brudem i
ranami, a kikuty były ich jedyną przypominajką.
Westchnęłam
głośno. Oni nadal patrzyli na mnie, a właściwie na posąg zmartwionego
człowieka. Spojrzałam przed siebie.
Wtedy
zobaczyłam sylwetkę mężczyzny w oddali. Była bardzo niewyraźna, ale udało mi
się poznać charakterystyczne części. Oczy, głęboko ciemne. Włosy, czarne i
półdługie. Rozbudowane ramiona i dłonie. Silne, potężne. I ten uśmiech.
Referin. Braciszku.
Moje
kąciki ust momentalnie podniosły się. Wiara napełniła mi serce, a siła wróciła do rąk.
-
Mój drogi - szepnęłam. Nikt mnie nie słyszał. Może z wyjątkiem Adriewa.
Zrobię
to dla ciebie, bracie. Dla ciebie.
-
Dobrzy ludzie... - zaczęłam. Mówiłam teraz pewnie, płynnie, nie trudząc się
wymyślaniem mądrych zwrotów. Oni przyszli tu, by otrzymać wsparcia, a nie na
wykład naukowy.
-
Przygotowujemy się do ostatecznego starcia. - mówiłam dalej. - Nie mamy wielu
ludzi, wiele szans na wygranie tej wojny. Nie będę mydlić wam oczu i ukrywać
przed tym, co nadchodzi. Zdobyliśmy Kearth, znów jest to dom wielu z ludzi
Kordu. Tak jak i zawsze był. To oczywiste, że Oguriq będzie chciał nam go
odebrać. Ale zaklinam was na miłość do tej krainy, na miłość bogów i wszystkich
obecnych tu ludzi, nie poddawajcie się. Wiadomym jest, że los wojny jest przesądzony.
Wiem to ja, wiecie to wy. Zadaję wam jednak pytanie, co z tą chwilą? Co z
dzisiejszym dniem? Co jeśli nasza miłość nigdy nie odejdzie? Co jeśli zginie za
słowami których nigdy nie znajdziemy? Co, jeśli dzisiaj skończy się świat?
Odpowiem wam. Teraz kiedy tu jesteśmy, teraz kiedy przybyliśmy tak daleko,
po
prostu trzymajcie się. Na tym etapie już nie ma powodu do strachu. Wiecie
dlaczego? Ponieważ jesteśmy razem. Jestem z wami. Stoję przy was i podtrzymuję,
a wy podtrzymujecie mnie. Jestem wasza. A wy moi.
Umilkłam.
Opuściłam głowę i uśmiechnęłam się do Referina. Dziękuję.
Ciszę
przerwał głos żebraka, który jako pierwszy dostał ode mnie jedzenie.
-
Walczmy w ogniu - powiedział. I wstał, podtrzymując się na drewnianym kiju.
-
Walczmy w ogniu - rzekła kobieta, trzymająca małe dziecko w ramionach.
-
Walczmy w ogniu - krzyknął chłopiec.
I
wtedy rozległ się dźwięk wymieszanych "walczmy w ogniu" ze wszystkich
ust w ogrodzie. Każdy wstawał, każdy mówił tylko te trzy słowa. Każdy był ze
mną. A ja byłam z każdym. Nie mogłam ukryć łez. Czułam jak Adriew stojący za
mną również szepcze jakieś słowa. Rozpoznałam, że był do stary, elfijski
dialekt. Wiedziałam jednak, co oznaczają.
*
Zeszliśmy
z podestu, kroczyliśmy w kierunku zasłony. Gdy ją minęliśmy, gdy zamknęliśmy je
za sobą, ze szczęścia wpadłam Adriewowi w ramiona.
-
Dziękuję! - krzyczałam mu rozbawiona. -
On tam był, wiesz? Referin był przy mnie. Trzymał mnie za rękę. Wiesz?
-
Wiem. - Uścisnął mnie w pasie i zawirował. Wtuliłam się w niego mocno, tak, aby
przypadkiem nagle nie zniknął.
To
dziwne uczucie, które teraz się pojawiło, oplotło mnie całą, ale nie
unieruchomiło. Napełniło mnie czymś niezwykle ciepłym i budzącym
bezpieczeństwo. Narysowało na mojej twarz szeroki uśmiech, mimo bólu
blizny. Zapomniałam o tym uczuciu już dawno,
a teraz dotykam go znowu jak małe dziecko swoją pierwszą zabawkę. Radość.
Szczęście. Euforia. Tak wiele nazw. Nie dziwię się, że jest ich aż tyle. Ludzie
w końcu zostali stworzeni do uśmiechu.
Teraz
dopiero zobaczyłam, do czego doszliśmy. Zobaczyłam, jak wiele energii, odwagi,
a przede wszystkim pewności siebie ma lud Kordu. Przekonałam się, że Wolna
Armia Kordu nie jest tylko buntowniczą nazwą. To owoc naszej ciężkiej pracy.
Adriew
nie przestawał mnie przytulać. Przesyłaliśmy nasze szczęście jak dobrą balladę.
A jak mówią, sztuka jest drugą najszybciej rozprzestrzeniającą się rzeczą na
świecie. Pierwszą jest plotka. Albo głupota. To sprawa sprzeczna.
*
Pożegnaliśmy
się z władzami miasta długimi całusami, mocnymi uściskami i tęsknymi
spojrzeniami. Potem wraz z oddziałem wsiedliśmy na konie i ostatni raz
spojrzeliśmy na miasto Woss. To było
nasze "do widzenia".
Wzięłam
w dłonie wodze i szturchnęłam piętą bok
konia. Wyjechałam na prowadzenie wraz z Adriewem.
-
Jedziemy, mały - rzekłam do konia. Cały nasz oddział jechał w tym samym tempie.
Nasze sylwetki ginęły w mroku nocy. Musieliśmy dojechać do Kearthin przed świtem,
aby wysłać wojsk, które wspomogą mieszkańców w zachodniej części kraju.
-
Poradziliśmy sobie dzisiaj - ocenił Adriew, gdy zwolniliśmy. Uśmiechnęłam się do niego.
-
Nie sądziłam, że wszystko tak właśnie się potoczy - uznałam. - Dałbyś kilka lat temu wiarę, że będziesz
kiedyś dowódcą Wolnej Armii Kordu?
-
A ty? - oddał pytanie. - Zgadłabyś, gdzie się znajdziesz?
-
Nikt nie wie, gdzie doprowadzi go jego ścieżka.
Teraz
on się uśmiechnął.
-
Oguriq! - krzyknął ktoś ze zbrojnych. Odwróciłam się przez ramię i zobaczyłam
na horyzoncie grupę konnych ubranych w czerń i czerwień.
-
Aurowie! - zawiadomiłam wszystkich.
- W cwał! - krzyknął Adriew.
Spięliśmy
konie w ostry cwał. Wierzchowce momentalnie wydały z siebie rżenie i zaczęły
biec. Popędziłam konia, a napotkawszy rozdroże, wybrałam ostry zakręt w lewo.
Zbrojni za mną zrobili to samo. Adriew wyjechał na prowadzenie, silnie trzymając
się w siodle. Wjechaliśmy w las, niestety krótki. Minęłam szeroki wykrot,
wielką rozpadlinę. Pochyliłam się jeszcze mocniej, znowu kopnęłam konia w
podbrzusze, a cwał stał się jeszcze szybszy. Nawoływania wrogiego oddziału
nasilały się. Na plecach, prawie równolegle przytwierdzonych do grzbietu wierzchowca, przeszły mi dreszcze.
Oddychałam ciężko, zdenerwowana i zmęczona.
Przed
nami namalował się most. Nawet stąd widać było, że są to jego ostatnie dni
życia.
-
Adriew? - zapytałam niewyraźnie, pokonując kłujący wiatr.
-
Jedziemy!!!
Wjechaliśmy
na drewniany podest. Pod kopytami deski zaczęły stękać i jęczeć. Bałam się, że
zaraz skończymy na dnie przepaści. Gdy
mój koń dojechał w końcu do stabilnego gruntu, Adriew zaczął wyjmować małą kulę, przyczepioną do pasa. Z niej
wystawała jakby metalowa wstążka, którą z łatwością można wyrwać.
-
Czysto! - krzyknął nasz jeździec, który jako ostatni opuścił most. Adriew pociągnął
za wstążkę i rzucił za siebie czarną kulę, a gdy ta spotkała się z drewnianymi
deskami, o prostu wybuchła. Udało mi się usłyszeć ostatnie wrzaski Aurów.
Popędziłam konia. Odetchnęłam z ulgą, ale chciałam już znaleźć się w
bezpiecznych murach miasta.
*
Teraz
podróż już nie należała do najprzyjemniejszych. Ciągle obracałam się i
sprawdzałam, czy przypadkiem nikt nas nie ściga. Wiedziałam, że inny robili to
samo. Konie również były niespokojne. Swojego ogiera nieustannie uspokajałam
głosem i dotykiem. Jedynie Adriew zdawał
się zachować zimną krew. Jak zawsze. Zastanawiałam się, ile tak wytrzyma.
Nie
zatrzymaliśmy się na nocleg dzisiejszej nocy. Każdy chciał już wrócić, poczuć
ciepło tamtego pałacu. Tam mogliśmy
położyć się w swoich łóżkach i na chwilę zapomnieć o wojnie. Chociaż na chwilę.
-
Adriew! - przedstawił się elf stojąc przed bramą, gdy dojechaliśmy do miasta. -
Otwierać!
Rozległ
się język elfiski. Parę razy padło imię Adriewa. A potem bramy się otworzyły i
mogliśmy w końcu wjechać ulicą Pałacową
ku naszym rodzinom.
Gdy
już dotarliśmy, zsiadłam z konia i
pobiegłam do wejścia. Nie czekając na odźwiernego po prostu otworzyłam sobie
drzwi i weszłam do pałacu. Szybkim krokiem pokonywałam korytarze i zaułki,
chcąc jak najszybciej wyspać się w swoim własnym łożu, wtulona w pewnego
chłopca. Byłam szczęśliwa. Szczęśliwa tym, co dzisiaj się stało. Uradowała mnie najbardziej reakcja ludzi w Woss. Wiedziałam teraz, że są gotowi na ostateczne
starcie. Miałam nadzieję, że ich nadzieja nie zniknie zbyt szybko.
Referin
nadal był ze mną. Teraz go czułam. Obiecał mi, że mnie nie zostawi i dochowuje
obietnicy. Tak bardzo jestem mu za to wdzięczna. Kochałam mojego brata tym
rodzajem miłości, która może albo życie zwrócić, albo je odebrać.
*
Ominęłam
wejście do sali ćwiczebnej długim tłumaczeniem sobie, że teraz ni mogę tam
wejść. Moja komnata stawała się coraz bardziej osiągalna. Weszłam w korytarz, gdzie po prawej stronie
znajdowały się do niej drzwi. Uśmiechałam się tak szczerze i tak szeroko, że
byłam pewna jutrzejszych zakwasów.
-
Trissa - zawołałam, widząc złotowłosą elfijkę wychodzącą z mojej komnaty. Z
dłoniach trzymała brudną pościel, a przez ramię przerzuciła sobie moją koszulę
nocną. Świt był już blisko, a młoda dziewczyna wydawała się nie zmrużyć w ogóle
oczu. Napotkałam w nich coś dziwnego. -
Gdzie jest Leo?
Obdarowałam
ją szerokim uśmiechem, uścisnęłam i zaśmiałam się głośno. Nadal jednak nie
powiedziała mi, gdzie chłopiec. Wtedy
zauważyłam, że elfijka się boi, nie wiadomo czego. Jej pierścień na tęczówce
stał się matowy, w ogóle nie miał już tego blasku radości.
Odsunęłam
się od niej, spojrzałam badawczo na bladą twarz.
-
Trissa? - Mój głos zadrżał, napełnił się niepokojem.
-
Leo... - zaczęła, nerwowo gestykulując dłońmi znad pościeli.
-Tak?
- poganiałam ją.
- Jego ojciec zabrał go dziś w nocy.
Nic.
Najmniejszego uczucia. Ni gniewu, ni żalu. Nie poczułam zupełnie nic,
najmniejszej złości. Tylko pustka.
-
Jak to? - szepnęłam, ukrywając wzrok w podłodze. Mój głos brzmiał tak nijako.
Pozbawiony wszelkiego sensu. - Tak po prostu go zabrał?
-Nic
nie mogliśmy zrobić, moje pani. Jest jego prawnym opiekunem. A ciebie tratuje
jak porywaczkę.
Dostrzegłam literówki i drobne błędy, z pewnością popełnione przez roztargnienie (jak ja zwykle robię), więc się nie przejmuj. Jedyny konkretny błąd to to, że na początku piszesz, że Bel pochylała się nad karkiem klaczy, a chwilę potem, że uspokajała ogiera... To ogier czy klacz w końcu? XD
OdpowiedzUsuńCóż ten rozdział... Nie zachwycił mnie ani poruszył jakoś bardzo, ale i nie jest w żadnym stopniu nieudany. Po prostu takie fragmenty trzeba przejść, by odkryć sens następnych ;-)
Ach, bardzo mi się spodobała scena po przemówieniu Bel, gdy ta przytulała się z Adriewem <3. W ogóle lubię tego elfa. Spraw, by jak najszybciej byli razem ;-)
~Elfka
Już poprawiam :D Dzięki za pomoc.
UsuńPierwszy cytat jednym z moich ulubionych fragmentów I.Ś., Bel jako symbol rebelii, ta sena, gdy Katniss przemawiała do chorych w prowizorycznym szpitalu. Ale ten biedny Leo! Pilnujesz, żeby moja choroba dobrze mi nie mijała ;)
OdpowiedzUsuńTeraz Bel będzie go ratować? Mam nadzieję, że chociaż jemu nic nie zrobisz...
OdpowiedzUsuńPoza tym twoja bohaterka coraz bardziej przypomina mi Katniss. Wiesz, dziewczyna z ludu, która podrywa wszystkich do walki.
Pozdrawiam i Czekam na ciąg dalszy
Wilcza