niedziela, 6 września 2015

Miasto Woss, rozdział XIV

Najpierw jedna osoba, potem następna, a w końcu niemal wszyscy w tłumie dotykają ust wskazującym, środkowym i serdecznym palcem lewej dłoni i wyciągają ją ku mnie. To stary i rzadko spotykany gest naszego dystryktu, sporadycznie używany podczas pogrzebów. Oznacza podziękowanie, a także podziw. Tak żegna się kogoś drogiego sercu.
~S. Collins, Igrzyska Śmierci



- Dlaczego mnie wezwałeś?
Komnata Adriewa była niezwykle sterylna. Białe ściany, biała pościel, nawet białe obicia książek. Ten elf był nadzwyczaj dziwnym elfem. Mogłoby się wydawać, ze ceni sobie czystość i porządek, a on po prostu nienawidził kolorów. Opowiadał mi to sto razy, gdy ćwiczyłam u niego. Zabawne. Niegdyś rozpoczynałam dzień przygotowywaniem śniadania dla rodziny, a teraz tańcem z mieczem. Chciałam stać się jak wojownicy z legend. Nie, nie chciałam uratować świata, bo nie mam takiej siły. Ale chcę uratować tych, których kocham, bo to jestem w stanie zrobić.
- Dziś jedziemy do Woss, na... można powiedzieć... spotkanie integracyjne.
- Żarty sobie robisz? - zirytowałam się. Spojrzał na mnie znad obsypanego dokumentami stołu.
- Chcemy spotkać się z powstańcami, powiedzieć im parę słów i wrócić tutaj.
- Chcemy?
- Wybacz - zaśmiał się, wstając. Stanął naprzeciwko mnie i oparł się o blat. - Zapędziłem się. Miałem na myśli ciebie i mnie. Pragnę zabrać cię w miejsce, gdzie powstańcy sami wywalczyli sobie wsie, domy, pola. Ja, jako przywódca Wolnej Armii i ty - symbol rebelii, możemy dodać ludziom jeszcze więcej nadziei i siły. No i przekonać się, jak żyją cywile.
- Ja żyłam  ja oni - przypomniałam sobie tamte dni. - Czy jest możliwość wysyłania im jedzenia? Wiem, z czym borykają się ludzie niezdolni do walki. Wiem, że mają dzieci i starszych w swoich rodzinach.
- Wydam odpowiednie pismo do Oświeconych, rozpatrzą je, gdy wyjedziemy.
- Musimy jechać?
- Tak, Belly. Musimy.
Uśmiechnęłam się do siebie smutno.
- Nie chcę rozstawać się z Leo - westchnęłam. - Ile mam czasu na pożegnanie?
- Gdy będziesz gotowa, zejdź na dziedziniec. Stamtąd wyjedziemy prosto do Woss.
*
- Musisz jechać? - Mały nerwowo przystępował z nogi na nogę.
- Muszę, kochanie - pogładziłam jego czarne włosy. Wydoroślał przez te kilka tygodni. Naprawdę, zbyt mało czasu poświęcił na dorastanie.  - Gdy wrócę jednak, spotkamy się w ogrodzie i pogramy w piłki. Dobrze?
- Dobrze - zgodził się chłopiec. - Obiecaj, że wrócisz.
- Obiecuję, Leo.
Przytuliliśmy się mocno. Jego malutkie rączki starały się opleść moje plecy. Jakim pięknym był dzieckiem. Tak bardzo bolało mnie to, jaką przeszłość miał.
- Dobrze ci tutaj? - zapytałam.
- Tak - zapewnił mnie. - Jest lepiej niż.. Niż...
- Jeśli nie chcesz mówić..
- Chcę - przerwał. Usiadł na łóżku.  Skrzywił się nagle, jakby przypomniał sobie wszystko.
- Pamiętam mamę - westchnął. Zaczął się kołysać. Zmarszczył brwi, układając sobie wspomnienia po kolei.  - On znów był pijany, wieczór, koniec tygodnia. Musiała zrobić coś nie tak. Nie wiedziałem co. Nagle salon staje się polem bitwy. Wiedziałem, co wtedy jest wskazane. Gdy zaciskają się pięści, musisz uciekać.  Ale... Ona była tylko kobietą. Słyszę jej krzyk - chłopiec szeptał jakby w hipnozie - dobiegający z dołu korytarza. Niesamowite, że jest jeszcze w stanie mówić. Krzyczy do mnie: "Wracaj do łóżka". Boję się, że skończy martwa w jego rękach.
- Leo. - Dotknęłam ręką jego kolan.
- Byłem tam wcześniej, ale nigdy nie tak. Widziałem to wcześniej, ale nigdy nie tak. Nigdy wcześniej nie widziałem, że jest aż tak źle.  Pamiętam jak mówił do niej: "Po prostu powiedz medyczce, że poślizgnęłaś się i upadłaś. Zaczęło się od ukąszenia, później spuchło." Jak on mógł?! On nie zasłużył, bym nazywał go ojcem. Jest tylko dzieciakiem z temperamentem.
- Co stało się z twoją mamą? - szepnęłam.
- W końcu nie wytrzymała. Powiedziała tacie wszystko. A on się tak wściekł. Tak...
- Nie musisz - powiedziałam głucho. Patrzyłam na jego cierpiącą twarz z tak wielkim żalem, że nie sposób tego wyrazić. 
- Potem zaczął wyżywać się na tobie?
Nie odpowiedział. Wiedziałam, co myśli. Przytuliłam go mocno, najmocniej jak umiałam. Nie ma większej zbrodni, niż podniesienie ręki na swoje dziecko.
Ściskaliśmy się jeszcze trochę, a potem wyszłam z komnaty. Zostawiłam go samego z jego koszmarami. Musiałam sama stawić się przed swoimi. Przed sobą.
*
Miasto Woss wyglądało jak po wybuchu wielkiej bomby. Obsypane ruinami, podziurawione i poszarpane przez Wielkie Sępy.  Istotnie, miasto Woss należało do miejsc, które cierpiały najbardziej. Stary rynek wyglądał zupełnie przyzwoicie. Widocznie dbali o niego każdego dnia. Traktowali jak plac święty, którego nie da się tak po prostu zostawić. Teraz stały na nim wozy z wszelakim rodzajem broni, którą chcieliśmy im dać. Poza tym, gdzieniegdzie widziałam żebraków i bezdomnych, którzy na wpół leżąc, przyglądali się naszemu przyjazdowi.
Zsiadłam z konia i, sięgnąwszy  do mieszka przyczepionego do pasa, wyjęłam dwie monety. Ignorując wzrok mojego oddziału, podeszłam do punktu, gdzie piekarz sprzedawał małe bochenki chleba. Poprosiłam o dwa, nie chcąc odbierać im na starcie wszelkiego wyprodukowanego jedzenia. Spośród czterech najbiedniejszych z leżących, skierowałam się do tego najbliżej mnie. Podałam mu połowę pierwszego bochenka.
- Bądź zdrów - pozdrowiłam go.
- Dziękuję, panienko - wyjęczał. I rozpłakał się. Uśmiechnęłam się smutno i ofiarowałam pozostałe części innym żebrakom.
- Witam cię panie w mieście Woss - usłyszałam zza pleców. Odwróciłam się, spojrzałam na burmistrza miasta. Był taki jak opisywał mi go Adriew.  Wychudzony, czarnowłosy człowiek o brodzie godnej samych gnomów. Ubiór miał strasznie podobny do żebraków, których przed chwilą poznałam. Gdyby nie medalion władzy, nie rozpoznałabym w nim nikogo z jego stanu.
- Dziękujemy, że zgodziliście się na odwiedziny - Adriew skłonił głowę, a ruchem dłoni dyskretnie przywołał mnie do siebie. Podeszłam bliżej.
- To my dziękujemy - odparł burmistrz. - A to musi być sławetna Belgilangan.
- Witam, panie - dygnęłam delikatnie, opuszczając głowę.  - Razem z naszym panem Adriewem, pragniemy ofiarować wam wozy z bronią i jedzeniem, które na pewno teraz wam się przydadzą.
- Jakże... - zaniemówił burmistrz. Przyłożył dłonie do ust i podskoczył uradowany.
- Zapraszamy do środka - zawołał ucieszony nie na  żarty. - Zapraszamy!
*
- Ludzie powoli tracą nadzieję - mówił dalej burmistrz, wpatrując się w widok za oknem. Stał, opierając się o framugę, nerwowo drapiąc opuszki palców.
Powierciłam się na krześle tuż obok Adriewa. Położyłam łokcie na stole i oparłam brodę na dłoniach. Odetchnęłam głęboko.
- Chcemy odzyskać dawne granice kraju - rzekł elf. - Jesteśmy na dobrej drodze. Jeśli osiągniemy cel, wesprą nas królowie ze swoim żyjącym jeszcze wojskiem.
-A gdzie są królowie? - zapytał kpiąco burmistrz. - Gdzie są? Czyżby kryli się teraz wśród jaskiń, niczym tchórze? Gdzie są mężowie stanu, którzy mieli nas bronić? Dlaczego teraz zastępują ich byle dzieci?
- Panie Limc'he...
- Nie, proszę pana, nie. Nie ma dla nich usprawiedliwienia. Naprawdę pan myśli, że gdy zdobędzie pan cały kraj, oni zyskają odwagę i wspomogą nas? Żyjemy na kruchym lodzie. Jeden ruch może pochłonąć nasze domy w  lodowatej wodzie.  Jest pan gotów tyle poświęcić?
- Oguriq będzie chciał znowu najechać Keath. Możliwe, że ze zdwojoną siłą. Nie możemy tak po prostu się poddać.
- Ależ ja nie mówię o poddaniu się - rzekł powoli burmistrz. - Ja mówię o pogrzebaniu złudzeń o poświeceniu królów. Czas przestać żyć marzeniami. Jesteśmy sami.
Zapadła cisza. taka sama, gdy ktoś powie nam niewygodną prawdę, a rzucanie w niego zbędnymi argumentami jest po prostu dziecinne.
- To co mamy robić? - odezwałam się pierwsza.
- Nie wiem - westchnął mężczyzna. Adriew również wydał z siebie długi, męczący dźwięk zmęczenia. - Powiedziałem ludziom, że chcecie się z nimi spotkać. Powiedzcie im coś, cokolwiek. To ich pocieszy. Czekają w ogrodzie. Przed wojną występowały tam trupy ze swoimi sztukami.  Wejdziecie na scenę, kiedy będziecie gotowi. Większość mieszkańców zrobiła tam teraz punkt medyczny.
- Belly - zwrócił się do mnie Adriew. - Ty mogłabyś...?
- Ja? - rzekłam zaskoczona. - Dlaczego?
- Ludzie lubią słuchać twego głosu - wyjaśnił elf.
- Pan Adriew ma rację - pokiwał głową burmistrz. - Dużo tuta opowiada się o twoim poprowadzeniu armii do zwycięstwa, gdy przywódca umarł. Był twoim bratem, prawda?
- Tak -szepnęłam.
- Referin - przypomniał sobie imię. - Byłby z ciebie dumny.
- Tak.
*
Staliśmy za kulisami. Byliśmy sami, Adriew i ja. Przez szparę w drewnianej ścianie obserwowałam naszą widownie. Wiele osób leżało rannych na kocach. Wielu z nich nie miało jednej z kończyn. Naliczyłam masę dzieci chorych i wyczerpanych. Właśnie zobaczyłam jak wygląda śmierć. Westchnęłam. Odetchnęłam głęboko. W co ja się wplątałam.
- Co mam im mówić? - zapytałam nerwowo elfa. Dotknął mojego ramienia, widział, że się denerwuję.
- To nie jest istotne - szepnął, jakby pocieszycielsko. Wiedział, z czym muszę się borykać. Wiedział, że za chwilę przypomni mi się wszystko, co przeżyłam w ruinach tego domu, gdzie po kolei traciłam każdego z rodziny. Ojciec, matka, potem bracia. Śmierć Emiela dotknęła mnie najbardziej. Nie mam pojęcia dlaczego. 
- Jak to? - uniosłam brwi. Na początku nie doszło do mnie, co przed chwilą powiedział. "To nie jest istotne"?
- Widzisz, moja droga - zaczął, starając się dobrać właściwe słownictwo. -  Najczęściej ludzi nie obchodzą same słowa, ale osoba, która je wypowiada. Ci ludzie oddali twemu bratu zaufanie, teraz oddają je tobie i mi. Chcą wiedzieć, że nie są sami. Chcą wiedzieć, że wśród krwawych rządów dyktatora wciąż mają prawo żyć. Nie oczekują od nas, abyśmy byli kolejnymi cesarzami Oguriqu, mamy być ich rodziną. Nauczyć ten lud, że nie są sierotami. 
Pokiwałam głową. Powoli to do mnie dochodziło. Zrozumiałam, na czym polega moja rola.  Jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle nie przeszłoby mi to przez myśl, a teraz stało się to moim obowiązkiem.  Jak szybko los człowieka może się zmienić. Wystarczy jeden podmuch wiatru, aby kropla deszczu upadła zupełnie gdzie indziej.
- Gotowa? - zapytał, podnosząc kurtynę.
- Gotowa.
Wyszłam na scenę, pokrytą teraz kurzem i krwią. Bandaże zwisały z każdej strony, niektóre leżały też poskręcane i przygotowane dla rannych. Setki oczu wgapiło się teraz we mnie jak w coś dziwnego, nieznajomego. Odebrało mi mowę. Patrzyłam na ich cierpienie, smutek i zrezygnowanie. Jak mam teraz ich wesprzeć? Co mam powiedzieć? W jaki sposób pomóc? Jak?
Nie wiem. Nie mogłam znaleźć odpowiedzi. Spoglądałam tylko na tłum, niegdyś bezpiecznych i wolnych ludzi. Teraz większość chorowała, ozdobiona był brudem i ranami, a kikuty były ich jedyną przypominajką.
Westchnęłam głośno. Oni nadal patrzyli na mnie, a właściwie na posąg zmartwionego człowieka. Spojrzałam przed siebie.
Wtedy zobaczyłam sylwetkę mężczyzny w oddali. Była bardzo niewyraźna, ale udało mi się poznać charakterystyczne części. Oczy, głęboko ciemne. Włosy, czarne i półdługie. Rozbudowane ramiona i dłonie. Silne, potężne. I ten uśmiech. Referin. Braciszku.
Moje kąciki ust momentalnie podniosły się. Wiara napełniła mi serce, a  siła wróciła do rąk.
- Mój drogi - szepnęłam. Nikt mnie nie słyszał. Może z wyjątkiem Adriewa.
Zrobię to dla ciebie, bracie. Dla ciebie.
- Dobrzy ludzie... - zaczęłam. Mówiłam teraz pewnie, płynnie, nie trudząc się wymyślaniem mądrych zwrotów. Oni przyszli tu, by otrzymać wsparcia, a nie na wykład naukowy.
- Przygotowujemy się do ostatecznego starcia. - mówiłam dalej. - Nie mamy wielu ludzi, wiele szans na wygranie tej wojny. Nie będę mydlić wam oczu i ukrywać przed tym, co nadchodzi. Zdobyliśmy Kearth, znów jest to dom wielu z ludzi Kordu. Tak jak i zawsze był. To oczywiste, że Oguriq będzie chciał nam go odebrać. Ale zaklinam was na miłość do tej krainy, na miłość bogów i wszystkich obecnych tu ludzi, nie poddawajcie się.  Wiadomym jest, że los wojny jest przesądzony. Wiem to ja, wiecie to wy. Zadaję wam jednak pytanie, co z tą chwilą? Co z dzisiejszym dniem? Co jeśli nasza miłość nigdy nie odejdzie? Co jeśli zginie za słowami których nigdy nie znajdziemy? Co, jeśli dzisiaj skończy się świat? Odpowiem wam. Teraz kiedy tu jesteśmy, teraz kiedy przybyliśmy tak daleko,
po prostu trzymajcie się. Na tym etapie już nie ma powodu do strachu. Wiecie dlaczego? Ponieważ jesteśmy razem. Jestem z wami. Stoję przy was i podtrzymuję, a wy podtrzymujecie mnie. Jestem wasza. A wy moi.
Umilkłam. Opuściłam głowę i uśmiechnęłam się do Referina. Dziękuję.
Ciszę przerwał głos żebraka, który jako pierwszy dostał ode mnie jedzenie.
- Walczmy w ogniu - powiedział. I wstał, podtrzymując się na  drewnianym kiju.
- Walczmy w ogniu - rzekła kobieta, trzymająca małe dziecko w ramionach.
- Walczmy w ogniu - krzyknął chłopiec.
I wtedy rozległ się dźwięk wymieszanych "walczmy w ogniu" ze wszystkich ust w ogrodzie. Każdy wstawał, każdy mówił tylko te trzy słowa. Każdy był ze mną. A ja byłam z każdym. Nie mogłam ukryć łez. Czułam jak Adriew stojący za mną również szepcze jakieś słowa. Rozpoznałam, że był do stary, elfijski dialekt. Wiedziałam jednak, co oznaczają.
*
Zeszliśmy z podestu, kroczyliśmy w kierunku zasłony. Gdy ją minęliśmy, gdy zamknęliśmy je za sobą, ze szczęścia wpadłam Adriewowi w ramiona.
- Dziękuję! - krzyczałam mu rozbawiona.  - On tam był, wiesz? Referin był przy mnie. Trzymał mnie za rękę. Wiesz?
- Wiem. - Uścisnął mnie w pasie i zawirował. Wtuliłam się w niego mocno, tak, aby przypadkiem nagle nie zniknął. 
To dziwne uczucie, które teraz się pojawiło, oplotło mnie całą, ale nie unieruchomiło. Napełniło mnie czymś niezwykle ciepłym i budzącym bezpieczeństwo. Narysowało na mojej twarz szeroki uśmiech, mimo bólu blizny.  Zapomniałam o tym uczuciu już dawno, a teraz dotykam go znowu jak małe dziecko swoją pierwszą zabawkę. Radość. Szczęście. Euforia. Tak wiele nazw. Nie dziwię się, że jest ich aż tyle. Ludzie w końcu zostali stworzeni do uśmiechu.
Teraz dopiero zobaczyłam, do czego doszliśmy. Zobaczyłam, jak wiele energii, odwagi, a przede wszystkim pewności siebie ma lud Kordu. Przekonałam się, że Wolna Armia Kordu nie jest tylko buntowniczą nazwą. To owoc naszej ciężkiej pracy.
Adriew nie przestawał mnie przytulać. Przesyłaliśmy nasze szczęście jak dobrą balladę. A jak mówią, sztuka jest drugą najszybciej rozprzestrzeniającą się rzeczą na świecie. Pierwszą jest plotka. Albo głupota. To sprawa sprzeczna.
*
Pożegnaliśmy się z władzami miasta długimi całusami, mocnymi uściskami i tęsknymi spojrzeniami. Potem wraz z oddziałem wsiedliśmy na konie i ostatni raz spojrzeliśmy na miasto Woss.  To było nasze "do widzenia".
Wzięłam w  dłonie wodze i szturchnęłam piętą bok konia. Wyjechałam na prowadzenie wraz z Adriewem.
- Jedziemy, mały - rzekłam do konia. Cały nasz oddział jechał w tym samym tempie.  Nasze sylwetki ginęły w mroku nocy.  Musieliśmy dojechać do Kearthin przed świtem, aby wysłać wojsk, które wspomogą mieszkańców w zachodniej części kraju.
- Poradziliśmy sobie dzisiaj - ocenił Adriew, gdy zwolniliśmy.  Uśmiechnęłam się do niego.
- Nie sądziłam, że wszystko tak właśnie się potoczy - uznałam.  - Dałbyś kilka lat temu wiarę, że będziesz kiedyś dowódcą Wolnej Armii Kordu?
- A ty? - oddał pytanie. - Zgadłabyś, gdzie się znajdziesz?
- Nikt nie wie, gdzie doprowadzi go jego ścieżka.
Teraz on się uśmiechnął.
- Oguriq! - krzyknął ktoś ze zbrojnych. Odwróciłam się przez ramię i zobaczyłam na horyzoncie grupę konnych ubranych w czerń i czerwień.
- Aurowie! - zawiadomiłam wszystkich.
-  W cwał! - krzyknął Adriew.
Spięliśmy konie w ostry cwał. Wierzchowce momentalnie wydały z siebie rżenie i zaczęły biec. Popędziłam konia, a napotkawszy rozdroże, wybrałam ostry zakręt w lewo. Zbrojni za mną zrobili to samo. Adriew wyjechał na prowadzenie, silnie trzymając się w siodle. Wjechaliśmy w las, niestety krótki. Minęłam szeroki wykrot, wielką rozpadlinę. Pochyliłam się jeszcze mocniej, znowu kopnęłam konia w podbrzusze, a cwał stał się jeszcze szybszy. Nawoływania wrogiego oddziału nasilały się. Na plecach, prawie równolegle przytwierdzonych do  grzbietu wierzchowca, przeszły mi dreszcze. Oddychałam ciężko, zdenerwowana i zmęczona.
Przed nami namalował się most. Nawet stąd widać było, że są to jego ostatnie dni życia.
- Adriew? - zapytałam niewyraźnie, pokonując kłujący wiatr.
- Jedziemy!!!
Wjechaliśmy na drewniany podest. Pod kopytami deski zaczęły stękać i jęczeć. Bałam się, że zaraz skończymy na dnie przepaści.  Gdy mój koń dojechał w końcu do stabilnego gruntu, Adriew zaczął wyjmować  małą kulę, przyczepioną do pasa. Z niej wystawała jakby metalowa wstążka, którą z łatwością można wyrwać.
- Czysto! - krzyknął nasz jeździec, który jako ostatni opuścił most. Adriew pociągnął za wstążkę i rzucił za siebie czarną kulę, a gdy ta spotkała się z drewnianymi deskami, o prostu wybuchła. Udało mi się usłyszeć ostatnie wrzaski Aurów. Popędziłam konia. Odetchnęłam z ulgą, ale chciałam już znaleźć się w bezpiecznych murach miasta.
*
Teraz podróż już nie należała do najprzyjemniejszych. Ciągle obracałam się i sprawdzałam, czy przypadkiem nikt nas nie ściga. Wiedziałam, że inny robili to samo. Konie również były niespokojne. Swojego ogiera nieustannie uspokajałam głosem i dotykiem.  Jedynie Adriew zdawał się zachować zimną krew. Jak zawsze. Zastanawiałam się, ile tak wytrzyma.
Nie zatrzymaliśmy się na nocleg dzisiejszej nocy. Każdy chciał już wrócić, poczuć ciepło tamtego pałacu.  Tam mogliśmy położyć się w swoich łóżkach i na chwilę zapomnieć o wojnie. Chociaż na chwilę.
- Adriew! - przedstawił się elf stojąc przed bramą, gdy dojechaliśmy do miasta. - Otwierać!
Rozległ się język elfiski. Parę razy padło imię Adriewa. A potem bramy się otworzyły i mogliśmy w  końcu wjechać ulicą Pałacową ku naszym rodzinom.
Gdy już dotarliśmy, zsiadłam  z konia i pobiegłam do wejścia. Nie czekając na odźwiernego po prostu otworzyłam sobie drzwi i weszłam do pałacu. Szybkim krokiem pokonywałam korytarze i zaułki, chcąc jak najszybciej wyspać się w swoim własnym łożu, wtulona w pewnego chłopca. Byłam szczęśliwa. Szczęśliwa tym, co dzisiaj się stało. Uradowała mnie najbardziej reakcja ludzi w Woss. Wiedziałam teraz, że są gotowi na ostateczne starcie. Miałam nadzieję, że ich nadzieja nie zniknie zbyt szybko.
Referin nadal był ze mną. Teraz go czułam. Obiecał mi, że mnie nie zostawi i dochowuje obietnicy. Tak bardzo jestem mu za to wdzięczna. Kochałam mojego brata tym rodzajem miłości, która może albo życie zwrócić, albo je odebrać.
*
Ominęłam wejście do sali ćwiczebnej długim tłumaczeniem sobie, że teraz ni mogę tam wejść. Moja komnata stawała się coraz bardziej osiągalna.  Weszłam w korytarz, gdzie po prawej stronie znajdowały się do niej drzwi. Uśmiechałam się tak szczerze i tak szeroko, że byłam pewna jutrzejszych zakwasów.
- Trissa - zawołałam, widząc złotowłosą elfijkę wychodzącą z mojej komnaty. Z dłoniach trzymała brudną pościel, a przez ramię przerzuciła sobie moją koszulę nocną. Świt był już blisko, a młoda dziewczyna wydawała się nie zmrużyć w ogóle oczu. Napotkałam w nich coś dziwnego.  - Gdzie jest Leo?
Obdarowałam ją szerokim uśmiechem, uścisnęłam i zaśmiałam się głośno. Nadal jednak nie powiedziała mi, gdzie chłopiec.  Wtedy zauważyłam, że elfijka się boi, nie wiadomo czego. Jej pierścień na tęczówce stał się matowy, w ogóle nie miał już tego blasku radości.
Odsunęłam się od niej, spojrzałam badawczo na bladą twarz.
- Trissa? - Mój głos zadrżał, napełnił się niepokojem.
- Leo... - zaczęła, nerwowo gestykulując dłońmi znad pościeli.
-Tak? - poganiałam ją.
-  Jego ojciec zabrał go dziś w nocy.
Nic. Najmniejszego uczucia. Ni gniewu, ni żalu. Nie poczułam zupełnie nic, najmniejszej złości. Tylko pustka.
- Jak to? - szepnęłam, ukrywając wzrok w podłodze. Mój głos brzmiał tak nijako. Pozbawiony wszelkiego sensu. - Tak po prostu go zabrał?
-Nic nie mogliśmy zrobić, moje pani. Jest jego prawnym opiekunem. A ciebie tratuje jak porywaczkę.





4 komentarze:

  1. Dostrzegłam literówki i drobne błędy, z pewnością popełnione przez roztargnienie (jak ja zwykle robię), więc się nie przejmuj. Jedyny konkretny błąd to to, że na początku piszesz, że Bel pochylała się nad karkiem klaczy, a chwilę potem, że uspokajała ogiera... To ogier czy klacz w końcu? XD
    Cóż ten rozdział... Nie zachwycił mnie ani poruszył jakoś bardzo, ale i nie jest w żadnym stopniu nieudany. Po prostu takie fragmenty trzeba przejść, by odkryć sens następnych ;-)
    Ach, bardzo mi się spodobała scena po przemówieniu Bel, gdy ta przytulała się z Adriewem <3. W ogóle lubię tego elfa. Spraw, by jak najszybciej byli razem ;-)
    ~Elfka

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy cytat jednym z moich ulubionych fragmentów I.Ś., Bel jako symbol rebelii, ta sena, gdy Katniss przemawiała do chorych w prowizorycznym szpitalu. Ale ten biedny Leo! Pilnujesz, żeby moja choroba dobrze mi nie mijała ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Teraz Bel będzie go ratować? Mam nadzieję, że chociaż jemu nic nie zrobisz...
    Poza tym twoja bohaterka coraz bardziej przypomina mi Katniss. Wiesz, dziewczyna z ludu, która podrywa wszystkich do walki.
    Pozdrawiam i Czekam na ciąg dalszy
    Wilcza

    OdpowiedzUsuń